Powyższy wywód stanowi jeden z kilku dowodów dziesięciokrotnego zawyżenia biblijnej liczby Izraelitów, którzy wyszli z Egiptu. W takim hiperbolicznym ujęciu, liczba 70 tys zabitych przez Boga jeruzalemczyków (za spis ludności dodkonany przez Dawida), jest również zawyżona 10 razy. Z których główną jest być może wielka odległość w czasie. Według standardowej chronologii Wyjście z Egiptu od w miarę historycznie uznawanego Salomona i jego Świątyni dzieliłoby niemal równo 600lat! To ogromny szmat czasu. Niemożliwe wydaje się przetrwanie tak zwartej tradycji historycznej przez ten okres. Plik Marek Huberath Gniazdo swiatow.pdf na koncie użytkownika uzavrano • folder Marek Huberath • Data dodania: 15 lis 2016 Marek Huberath - Ostatni, ktorzy wyszli z raju (epub) - plik 'Marek Huberath > M'. Inne dokumenty: Marek Huberath, M, EBooki, uzavrano . 83-7150-037-8 Autor: Huberath, Marek S. Dostępność: Brak Ilość:szt. 13,90 zł "To zaledwie drugie opowiadanie tego ukrywającego się pod pseudonimem autora, który wkroczył do literatury jako w pełni ukształtowana osobowość artystyczna. Opowiadanie Huberatha powinno się stać wydarzeniem w całej polskiej literaturze współczesnej" Lech Jęczmyk, "Nowa Fantastyka"Spośród trzech kolejnych opowiadań prezentowanych w "Nowej Fantastyce" dwa dostały nominację do nagrody Zajdla. W książce "Ostatni, którzy wyszli z raju", oprócz tytułowej minipowieści znajdują się opowiadania: "Trzy kobiety Dona", "Kocia obecność", "Kara większa, -Wrócieeś Sneogg, wiedziaam...". Rok wydania: 1996Stron: 280Oprawa: broszuraFormat: 125x195Pakowanie: 32 Smutna rocznica Wisły Kraków. "Holenderskie ryzyko" pogrążyło klub na wiele lat. Do dziś się z tego nie wygrzebali Data utworzenia: 23 lutego 2022, 10:20. Równo dekadę temu krakowski klub ostatni raz zagrał w europejskich pucharach. Rywalem Białej Gwiazdy był wówczas belgijski Standard Liege, który dzięki zasadzie goli na wyjeździe wyeliminował Wisłę z Ligi Europy. Ryzyko finansowe podjęte w tamtym okresie spowodowało, że od tamtej pory nie zobaczyliśmy już zespołu z ul. Reymonta na europejskiej arenie. Zdjęcie z ostatniego dotychczas meczu Wisły w pucharach. Cezary Wilk walczy o piłkę. Foto: Michał Stańczyk / Cyfrasport Holenderskie ryzyko Pod koniec pierwszej dekady XXI. w. ówczesny właściciel Wisły Bogusław Cupiał był zadowolony z tego, jak radził sobie jego klub na krajowym podwórku. W niespełna 10 lat Biała Gwiazda zdobyła większość mistrzowskich tytułów i zdominowała resztę stawki w lidze. Niespełnionymi ambicjami biznesmena z Myślenic był jednak awans do Ligi Mistrzów, który raz za razem wymykał się krakowskiemu zespołowi. Czasem na przeszkodzie stały potęgi (Real Madryt, FC Barcelona), a czasem teoretycznie słabsze drużyny, które i tak dawały sobie radę z Wisłą ( Levadia Tallin). Dlatego w 2010 r. Cupiał chciał spróbować czegoś świeżego. W roli szefa działu sportowego ściągnął do klubu Stana Valckxa, byłego reprezentanta Holandii i uczestnika finałów mistrzostw świata w 1994 r., wieloletniego dyrektora technicznego w PSV Eidhoven. Valckx jako trenera zatrudnił Roberta Maaskanta i zdecydował się na przeprowadzenie w krótki czasie wielu transferów z zagranicy. Wśród nowych ludzi w zespole znaleźli się były reprezentant Holandii Kew Jaliens, napastnik Cwetan Genkow czy późniejsza gwiazda ekstraklasy Maor Melikson. Maaskant złożył z nich wszystkich drużynę, która w 2011 r. sięgnęła po mistrzostwo Polski i wywalczyła sobie szansę na walkę o awans do Ligi Mistrzów. Pierwszą przeszkodę, czyli łotewskie Skonto Ryga, Wisła przeszła bez większych problemów. Bramy do Ligi Mistrzów zamknięte Drugim rywalem był bułgarski Liteks Łowecz. Zespół z 50-tysięcznego miasta dla wielu kibiców w Polsce był anonimowy, ale nie dla zawodników Białej Gwiazdy. Piłkarze Roberta Maaskanta zaledwie kilka miesięcy przed losowaniem rozegrali sparing z mistrzem Bułgarii. I bynajmniej nie był to spacerek. – Mieliśmy pewne obawy. W trakcie meczu grali z nami naprawdę dobry futbol i wiedzieliśmy, że czeka nas trudna przeprawa – opowiadał w "Przeglądzie Sportowym" Cezary Wilk, który grał w pomocy Wisły w latach 2010-2013. Już sam dojazd na pierwszy mecz w Bułgarii był niełatwym wyzwaniem. – Kontrola na granicy była bardzo długa. A w trakcie jazdy zatrzymano nas minimum pięć razy. Zaczynałem się zastanawiać, czy to się nie dzieje nieprzypadkowo – wspomina Robert Maaaskant w rozmowie z "Przeglądem Sportowym". Drużyna Liteksu postawiła u siebie bardzo trudne warunki. Mimo to Wiślacy wyszli zwycięsko z tego pojedynku (2:1). Brami dla krakowskiej drużyny strzelali Maor Melikson i Michael Lamey. Rewanż na własnym stadionie przebiegł już pod dyktando Białej Gwiazdy. Najpierw Maor Melikson strzelił jednego gola, a później dołożył drugą bramkę z rzutu karnego. Kontaktowe trafienie gości dało im już tylko iluzoryczne szanse na awans. Bułgarski zespół dobił w 84. minucie Cezary Wilk, dobijając strzał Cwetana Genkowa. Kluczowy moment Przed Wisłą był decydujący dwumecz o awans do Ligi Mistrzów. Rywalem krakowskiego klubu był APOEL Nikozja. 7 sierpnia 2011 r. w Krakowie odbyło się pierwsze starcie obu drużyn. Zawodnicy cypryjskiego klubu pokazywali na boisku jakość, ale Biała Gwiazda odpowiednio się broniła i starała się napędzać własne ataki na połowie rywala. Wszystko szło po myśli trenera Roberta Maaskanta. – Zawodnicy świetnie zrealizowali nasze założenia. Dobrze funkcjonowały między innymi skrzydła, na których grali Andraż Kirm oraz Patryk Małecki – opowiadał "Przeglądowi Sportowemu" holenderski szkoleniowiec. Lewandowski przez wiele lat grał w Ukrainie. Nam opowiada, co słyszy od znajomych. "Niektórzy są naprawdę przerażeni" To właśnie drugi zawodnik z tego duetu uciekł defensywie APOEL-u w 71. minucie. "Mały" minął rywala na prawym skrzydle, ściął do środka i mocnym uderzeniem pod samą poprzeczkę doprowadził 23 tys. ludzi zgromadzonych na stadionie w stan ekstazy. Sam w szaleńczym biegu zdjął koszulkę i odsłonił biały podkoszulek z podobizną Jana Pawła II. Cypryjczycy później nie byli w stanie już odpowiedzieć na trafienie Wisły. Wiślacy mieli przed rewanżem zaliczkę i drzwi do piłkarskiego raju były już delikatnie uchylone. Rewanż w Nikozji jednak był dla zawodników Maaskanta zdecydowanie trudniejszy. – Dużo biegania za piłką i mało kontrolowania gry – opisuje wymownie Wilk to, jak wyglądał początek meczu z perspektywy boiska. Biała Gwiazda była zdecydowanie gorzej dysponowana niż w pierwszym starciu z APOEL-em. Jednak do 29. minuty Wiślacy wciąż utrzymywali czyste konto. Wtedy po rzucie rożnym dla gospodarzy pilnujący krótkiego rogu bramki Małecki pozwolił futbolówce otrzeć się o słupek. Ta następnie zaczęła "tańczyć" na linii bramkowej. Golkiper Siergiej Pareiko rzucił się, by uratować sytuację, ale zrobił to tak niefortunnie, że sam wbił ją do własnej bramki. Do przerwy na tablicy wyników widniał wynik 0:1 i cały dwumecz zaczynał się od nowa. Po przerwie obraz gry się nie zmienił. Cały czas to gospodarze mieli optyczną przewagę i zawodnikom Białej Gwiazdy trudno było przejąć kontrolę nad spotkaniem. Gdy w 54. minucie napastnik APOEL-u Ailton skutecznie zamknął dośrodkowanie z prawego skrzydła, sytuacja Wiślaków stała się dramatyczna. Zaskakujące spotkanie Czesława Michniewicza. Nikt się tego nie spodziewał W 71. minucie wprowadzony z ławki skrzydłowy Wisły Ivica Iliew posłał piękne techniczne podanie w pole karne. Tam odnalazł się Cezary Wilk, który bez zastanowienia uderzył z pierwszej piłki. Futbolówka minęła golkipera gospodarzy i zatrzepotała w siatce. Bramy do Ligi Mistrzów ponownie otwarły się przed zawodnikami Wisły, ponieważ taki rezultat dawał im awans do fazy grupowej. W końcówce spotkania w Nikozji nastąpiła jednak kaskada nieszczęść. – Źle rozegraliśmy ostatnie minuty meczu. Dodatkowo mieliśmy trochę pecha, bo z kontuzją kostki zszedł z boiska stoper Kew Jaliens – opowiada Maaskant. Oblężenie bramki Wisły trwało, a kolejne upływające sekundy przybliżały krakowski klub do osiągnięcia celu. Cały plan załamał się w 86. minucie, gdy po akcji lewym skrzydłem Ailton zręcznie odwrócił się z futbolówką w polu karnym, uderzył nad ziemią, a piłka po odbiciu od Pareiki wylądowała w bramce. Biała Gwiazda nie była już w stanie odpowiedzieć na to trafienie. Bramy Ligi Mistrzów zamknęły się na cztery spusty. Wiśle pozostała Liga Europy. Wisła Kraków w "pucharze pocieszenia" i zwolnienia Zespół rozpoczął rywalizację w niej od domowej porażki 1:3 z duńskim Odense. Później w drugim meczu na wyjeździe z holenderskim Twente Enschede zawodnicy Białej Gwiazdy ulegli rywalom 1:4. Ale zła karta chwilowo się odwróciła. 20 października Wisła pokonała u siebie Fulham Londyn 1:0. Zwycięskiego gola dla Białej Gwiazdy zdobył Dudu Biton. Były piłkarz Wisły Cezary Wilk oceniał, że ta wygrana była tym bardziej cenna, bo jego zdaniem w ciągu całej rywalizacji w fazie grupowej to Fulham prezentowała najlepszy futbol. – Anglicy pokazywali nam, co znaczy gra na dobrym europejskim poziomie – mówi ówczesny zawodnik Białej Gwiazdy. Kibice zobaczą walkę Polaków o miejsce na mundialu? Jest stanowisko PZPN Londyńczycy udowodnili to zresztą w czwartej serii gier, gdy pokonali u siebie Wisłę 4:1. Szanse na awans do dalszej rundy stały się iluzoryczne, a trzy dni później pracę stracił Robert Maaskant. – Wciąż żałuję tego zwolnienia – przyznaje Holender. Czas w Krakowie był dla niego wyjątkowym momentem w życiu. W trakcie pracy w Wiśle wziął ślub ze swoją partnerką, a także został po raz drugi ojcem. I swojemu nowonarodzonemu synowi dał na imię Kaziu. – To polskie imię. Pamiętam, że przy rejestracji w urzędzie powiedziałem, że to holenderskie, aby móc wpisać "Kaziu" zamiast "Kazimierz" w dokumentach. Na to, że otrzymał je mój syn, złożyło się kilka rzeczy. Po pierwsze historia Polski i osoba Kazimierza Wielkiego, który panował w Polsce w czasach, gdy stolicą kraju był właśnie Kraków. A oprócz tego wpływ miał mój asystent Kazimierz Moskal – mówi Maaskant. Gdy Holender został zwolniony, to właśnie Moskal przejął po nim drużynę w roli pierwszego trenera. I stało się coś niesamowitego. Najpierw Biała Gwiazda pokonała na wyjeździe Odense 2:1. W ostatniej serii gier Wisła musiała wygrać z Twente Enschede i liczyć na to, że Fulham zgubi u siebie punkty z Duńczykami. Pierwsze zadanie udało się wykonać, Biała Gwiazda pokonała holenderski zespół 2:1 i czekała na murawie na wieści z Londynu. W stolicy Anglii Fulham do 92. minuty prowadziło 2:1 i wydawało się, że londyńczycy nie wypuszczą już prowadzenia z rąk. Tymczasem niespodziewanie napastnik Odense Baye Djiby Fall umieścił futbolówce w bramce i stadion przy Reymonta zaczął unosić się w ekstazie. Michał Stańczyk / Cyfrasport Wisła awansowała do 1/16 finału LE, gdzie zmierzyła się ze Standardem Liege. - Gra w Lidze Europy to dla mnie wciąż było coś fantastycznego. Mecze co trzy dni i ciągła gra i bycie w podróży. Nawet gdy coś nie wychodziło, to wiedziałeś, że za kilkadziesiąt godzin masz przed sobą kolejne spotkanie i możesz się poprawić. To mi szalenie odpowiadało. Chciałem, żeby każdy sezon tak wyglądał. Jednak nie udało mi się później ponownie dojść na ten szczebel – opowiada Wilk. Biała Gwiazda w kolejnej rundzie Ligi Europy trafia na belgijski Standard Liege. Krakowska drużyna rozpoczęła rywalizację od meczu u siebie, który rozpoczął się fatalnie dla Wisły. W 26. minucie Michał Czekaj obejrzał czerwoną kartkę za faul w szesnastce, gdy ratował zespół po błędzie Gervasio Nuneza. Rywal pewnie wykorzystał jedenastkę i Standard mógł spokojnie bronić wywalczonej przewagi. W 88. minucie Wisła dopięła swego i Cwetan Genkow wyrównał po dośrodkowaniu z rzutu wolnego. Przed rewanżem w Belgii sprawa awansu była dalej otwarta. Jednak w Liege zabrakło argumentów Białej Gwieździe. Wiślacy na stadionie rywala nie byli w stanie poważnie zagrozić bramce Bolata. Tak naprawdę stworzyli sobie tylko jedną groźną sytuację: w 78. minucie, po rajdzie prawym skrzydłem Meliksona i wycofaniu piłki na dwunasty metr, fatalnie skiksował Andraż Kirm. Zadanie utrudniła Wiślakom czerwona kartka dla Gervasio Nuneza w 62. minucie. W Belgii ostatecznie padł remis 0:0. Jednak z powodu zasady bramek na wyjeździe to piłkarze z Krakowa pożegnali się z rozgrywkami. To ostatnie dotychczas mecze Białej Gwiazdy w europejskich pucharach. Michał Stańczyk / Cyfrasport Wisła walczyła z drużyną z Belgii, ale nie zdołała odwrócić losów dwumeczu. Wisła i finansowe konsekwencje Klub przelicytował, a jednoczesne problemy firmy Bogusława Cupiała, Tele-Foniki, spowodowały, że piłkarze wraz z upływem miesięcy przestali dostawać pensje. –Nadszedł moment, w którym trzeba było powiedzieć "dość" i nie pozwolić na pewne rzeczy – przyznaje Wilk, który w 2013 r. rozwiązał umowę z winy klubu. Wszyscy wiedzieli, że Wisła miała swoje problemy. – Pytanie było następujące: czy dany zawodnik zgadza się, by firmować swoim nazwiskiem takie prowadzenie klubu i czy zgadza się, by przenosić zaległości na kolejny sezon. A później na kolejny. I tak w kółko. Wszystko się kumulowało. A ja uznałem, że nie zgadza się to z moim rozumieniem futbolu – mówi Wilk. Jednocześnie zespół zaczynał notować sportowy regres. Biała Gwiazda wciąż kończyła rozgrywki z górnej części tabeli, ale rywalizacja z topowymi ekipami w kraju zaczynała się oddalać. – Drużyna wyglądała gorzej personalnie. Nie stanowiliśmy monolitu. Mniej stabilna sytuacja finansowa spowodowała, że drużyna złożona z wielu obcokrajowców była bardziej skłonna do zerwania współpracy z władzami klubu – opowiada Wilk. I z perspektywy czasu trzeba przyznać, że ogromne kary dla klubu za niewypłacone pensje zagranicznym piłkarzom i kolejne przegrywane sprawy sądowe z byłymi zawodnikami powiekszały dziurę w budżecie Białej Gwiazdy. Michał Stańczyk / Cyfrasport Późniejsze finansowe problemy spowodowały, że spotkanie w Liege to ostatni dotychczas mecz Wisły w europejskich pucharach. Jak podkreśla sam Wilk, osoby zarządzające klubem starały się w międzyczasie załagodzić sytuację. – Rozmowy się oczywiście odbywały. To byli dorośli ludzie. Wśród szefów Wisły nie było oszołomów. Wszyscy byli poważnymi, racjonalnymi osobami, którzy potrafili spojrzeć w oczy, starali się tłumaczyć różne zawiłości i wyjaśniać, jak zamierzają znaleźć wyjście z tej sytuacji – opowiada były pomocnik. W roli przedstawiciela władz klubu najczęściej pojawiał się ówczesny prezes Jacek Bednarz. Z perspektywy czasu pracownicy Wisły nie umieją podać konkretnej daty, kiedy pieniądze przestały przychodzić na czas. Zaległości początkowo były małe, ale z czasem się powiększały. Ówczesny rzecznik klubu Adrian Ochalik przyznawał w rozmowie z "Przeglądem Sportowym", że w jego przypadku najdłuższy okres bez otrzymania pensji wynosi siedem miesięcy. – To dla mnie bardzo trudna sprawa. Gdy ma się kredyt, to jeszcze kwartał można wytrzymać. Ale nie ponad pół roku. Żona mogła mi już powoli zwracać uwagę, że co prawda fajnie się bawię w pracy, ale gdzie są środki na funkcjonowanie naszej rodziny? Pożyczałem fundusze od mamy i sytuacja była mocno niekomfortowa. Jednak wytrzymaliśmy – wspomina Ochalik. Konflikt z SKWK brzemienny w skutkach Jakby kłopotów było mało, w pewnym momencie pojawia się trzecia trudność, która okazała się długofalowo najbardziej brzemienna w skutkach. Konflikt ze Stowarzyszeniem Kibiców Wisły Kraków. Wszystko rozpoczęło się od zwiększenia kar za różne sytuacje, do których dochodziło w trakcie meczów w sektorze najbardziej zagorzałych fanów Białej Gwiazdy. Dodatkowo Bednarz nie chciał się zgodzić na odprowadzanie złotówki od każdego biletu na cele Stowarzyszenia Kibiców Wisły Kraków. Działacze ugrupowań kibicowskich zarzucały mu także dużo obietnic bez pokrycia, gdy w mediach mówił o tym, że sytuacja klubu zaraz się poprawi, a zespół nawet będzie w stanie jeszcze ponownie rywalizować o Ligę Mistrzów. Gdy rozpoczynał się protest stowarzyszenia i bojkot meczów Wisły w wykonaniu członków SKWK (co miało doprowadzić do znaczącego zmniejszenia przychodów klubu), to jednym z żądań wysuniętych przez włodarzy ugrupowań kibicowskich było usunięcie Ochalika za stanowiska rzecznika. Wówczas stanowcze weto postawił Jacek Bednarz. – Wsparcie takiego gościa obok jak Jacek dawało cień nadziei, że uda się nie doprowadzić do tej sytuacji, do której doszło kilka lat później – przyznaje Ochalik. Do chwilowego wstrzymania całego procesu ingerencji grup kibicowskich w funkcjonowanie klubu było dość blisko. Bojkot ciągnął się coraz dłużej. Na stadion nie przychodziło zbyt wielu kibiców, ale duża część szefostwa klubu dalej chciała walczyć o niezależność, mimo zmniejszonych przychodów. Część osób z otoczenia Wisły wskazuje, że gdyby nie samodzielna interwencja działacza Ludwika Miętty-Mikołajewicza, który "zlitował się" nad grupami kibicowskimi tuż przed meczem z Legią i pomógł im doprowadzić do spełnienia ich próśb, to być może udałoby się zapełnić stadion innymi osobami i pokazać wszystkim, że otoczenie klubu było całkowicie bezpieczne. Tak się jednak nie stało. Bojkot został wstrzymany, Jacek Bednarz pożegnał się z posadą, jego następcą został tymczasowo właśnie Miętta-Mikołajewicz, a na trybunach w trakcie meczu z Legią zasiadł komplet widowni. Całe zamieszanie stanowiło preludium do tego, co wydarzyło się w krakowskim klubie kilka lat później, gdy grupy pseudokibiców przejęły całkowitą kontrolę nad wydarzeniami w Wiśle. Krzysztof Pulak W tekście wykorzystano fragmenty reportażu tego samego autora "Upadek Ikara w Nikozji", który został opublikowany w Onecie i Przeglądzie Sportowym r. /3 Michał Stańczyk / Cyfrasport Wisła Kraków 10 lat temu rozegrała ostatni dotychczas mecz w europejskich pucharach. /3 Michał Stańczyk / Cyfrasport Biała Gwiazda przegrała dwumecz z Standardem Liege w 1/16 finału Ligi Europy. /3 Michał Stańczyk / Cyfrasport Późniejsze problemy finansowe i złe zarządzanie spowodował, że Biała Gwiazda od tamtej pory nie pojawiła się w europejskich rozgrywkach, mimo że w pierwszej dekadzie XXI. w. była hegemonem na polskich boiskach. Masz ciekawy temat? Napisz do nas list! Chcesz, żebyśmy opisali Twoją historię albo zajęli się jakimś problemem? Masz ciekawy temat? Napisz do nas! Listy od czytelników już wielokrotnie nas zainspirowały, a na ich podstawie powstały liczne teksty. Wiele listów publikujemy w całości. Wszystkie historie znajdziecie tutaj. Napisz list do redakcji: List do redakcji Podziel się tym artykułem: Rosjanie potykają się o rzeki, rzeczki, rowy przeciwpancerne, a przede wszystkim o zdeterminowaną ukraińską obronę. Ciekaw jestem, po co im wielkie jednostki desantowe, skoro nie prowadzą żadnych desantów i nie próbują znanego z koncepcji Air-Land Battle oskrzydlenia z powietrza. Najbardziej niepokoi mnie kierunek z Iziumia na południe – na Słowiańsk. Wiem, że ta oś natarcia powtarza się aż do znudzenia, bo to ważny odcinek szosy Charków–Donieck i tu właśnie ważą się losy bitwy o Donbas. Według doniesień zmierzające tu wprowadzone teraz elementy 106. Tulskiej Dywizji Powietrzno-Desantowej Gwardii, walczące obok 1. Czertkowskiego Pułku Czołgów Gwardii z 2. Tamańskiej Dywizji Zmechanizowanej Gwardii, posunęły się naprzód kolejne kilometry. Czołówka rosyjskich wojsk jest 4–5 km na południe od wsi Dibrowne, ok. 15 km od szosy Barwinkowe–Słowiańsk. Wiejskie tereny pancerne Kolejne ataki wyglądają dosłownie jak słynna bitwa pod francuskim Cambrai w listopadzie i grudniu 1917 r., gdy po raz pierwszy na dużą skalę wykorzystano czołgi. Na początku Niemcy pokonywali po kilka kilometrów dziennie, później obrona stężała, a ich siły osłabły, wyczerpały się, wykrwawiły. Ofensywę trzeba było przerwać. Miejmy nadzieję, że teraz też tak będzie. Rosjanie tak właśnie działają: całą noc prowadzą ostrzał artyleryjski ukraińskich pozycji, a nad ranem ruszają do walki przy silnym wsparciu lotnictwa. Tam, gdzie teraz wyszli, teren jest niestety „pancerny” – płaskie pola uprawne, brak rzeczek, pagórków, lasów. Obronę można oprzeć na kilku wioskach: Paszkowe, Prywilla, Nowomikołajiwka i Czerkaśne. Jeśli mamy teren otwarty jak stół, wsie są doskonałym miejscem, by ukryć między budynkami pojazdy bojowe, a stanowiska strzeleckie piechoty umieścić na piętrach i w wysokich piwnicach. Zakładam, że cywilów stąd ewakuowano. Nawet jeśli artyleria zrówna te wioski z ziemią, to wśród ruin nadal można się świetnie bronić. A poza tym Rosjanie dali Ukraińcom nadto czasu na budowę transzei i okopów. Obawiam się tylko, że przy tej pogodzie napełniają się wodą, ciężko w nich przebywać i walczyć, grzęznąc w błocie na dnie okopu. Chyba że Ukraińcy zdążyli wyłożyć je tzw. faszyną, czyli specjalnie przyciętymi gałęziami i drewnianymi kołkami dającymi solidniejsze oparcie. Czytaj też: Prymitywna wiara w masę żelaza. Armia Rosji jak Titanic? Jak przeprawić się przez rzekę Tymczasem 4. Kantemirowska Dywizja Pancerna Gwardii wylazła ze ślepej uliczki na łuku Dońca, nie mając ze sobą żadnych środków przeprawowych, co potwierdzają bardzo liczne filmy dokumentujące przejazd jej długich kolumn – nie widać parków pontonowych ani mostów towarzyszących. Tym razem Rosjanie wsunęli się w drogę prowadzącą z Iziumia na Krasnohrad tuż na południe od Dońca, docierając do wsi Zawody. Widocznie dowódca gwardii płk Jewgenij Żurawliow przeczytał mój wczorajszy artykuł, w którym to sugerowałem. Dywizja została tutaj zatrzymana i zostawiła kilka płonących pojazdów pancernych, z uciechą filmowanych przez ukraińskich żołnierzy. Gdzie więc Rosjanie mają te środki przeprawowe? Załóżmy, że w końcu dotrą do Słowiańska i może nawet zdobędą lub obejdą to miasto. Trafią na rzekę Koziennyj Toreć, która płynie przez zachodni skraj Kramatorska, a potem przez Słowiańsk na wschód. Może nie jest to Dunaj, a rzeka mniej więcej taka jak Wieprz pod Dęblinem, ale bez odpowiednich sprzętów przekroczyć się jej nie da. Z zachodu wpada do niej Majaczka, której też nie da się przekroczyć byle pojazdem, może gdzieniegdzie czołgiem, jeśli nie ma mulistego dna. Jak oni chcą pokonać te mniejsze i większe wody? Pojawił się film z Kupriańska, przez który jedzie wielki park pontonowo-mostowy. No to się w porę obudzili. Przypomnieli sobie, że Ukraina to nie Arabia Saudyjska i są w niej jakieś rzeki? Czytaj też: Zagadka niemocy rosyjskiej armii? Korupcja Nie próbują oskrzydlenia z powietrza Właśnie do tego są im potrzebne olbrzymie wojska powietrzno-desantowe, słynne WDW, Wojenno-Diesantnyje Wojska. Amerykanie mają przykładowo 82. Dywizję Powietrzno-Desantową „All American” i 101. Dywizję Powietrzno-Desantową „Krzyczące Orły”. I jeszcze samodzielną 173. Brygadę Powietrzno-Desantową z Vicenza we Włoszech. Pierwsza z wymienionych specjalizuje się w desantach spadochronowych i szybkim przerzucie w rejony kryzysowe (jest obecnie pod Rzeszowem), druga – w desantach śmigłowcowych. Obie wielokrotnie brały udział w różnych działaniach. Ostatni znany mi desant spadochronowy to zrzut 173. Brygady na irackie lotnisko Bashur 26 marca 2003 r. Brygada dołączyła do Kurdów i nie dopuściła – wraz z zespołami sił specjalnych – do wejścia wrogich wojsk na północ kraju. W czasie walk na początku kwietnia rozbito kompletnie cztery dywizje Iraku. Bardzo udany desant śmigłowcowy wysadzili Amerykanie. W czasie operacji „Pustynna Burza” 24–28 lutego 1991 r. nie tylko ustanowili dwie wysunięte bazy logistyczne w głębi irackiego terytorium (Cobra i Viper), gdzie żołnierze przerzuceni śmigłowcami ustanowili lądowiska dla samolotów C-130 Hercules dostarczających beczki z paliwem i cysterny samochodowe, ale i przeprowadzili większą akcję. Nacierający VII Korpus Amerykański błyskawicznie uzupełnił paliwo w bazach i popędził dalej, kompletnie oskrzydlając Kuwejt z północy. Ale największym wyczynem było ustanowienie przez 101. dywizję pozycji blokującej na autostradzie nr 8, gdzie odparto serię wściekłych irackich ataków. Dzięki temu północne skrzydło VII Korpusu nie zostało zaatakowane i lądowa operacja wyzwolenia Kuwejtu przebiegła tak niesamowicie sprawnie. Na uwagę zasługuje fakt, że Amerykanie wysadzili ten desant na szosie aż 250 km od własnych wojsk (później podeszły znacznie bliżej) i tylko 160 km od Bagdadu. Można? Można! Rosjanie po raz trzeci w tej wojnie usiłowali użyć swoich wojsk powietrzno-desantowych 21 kwietnia, kiedy między Iziumem a Słowiańskiem próbowali wysadzić desant śmigłowcowy. Doniósł o tym jedynie reporter Mateusz Lachowski, pewnym potwierdzeniem może być i to, że Rosjanie stracili tego dnia aż pięć śmigłowców, w tym szturmowy Ka-52, szturmowo-desantowy Mi-24 oraz transportowo-desantowy Mi-8MT. Wojska, które zdołały wylądować, zostały zdziesiątkowane przez Ukraińców. Przypomnijmy, że desanty pod Hostomelem i pod Wasilkowem też się nie udały… Zaraz napiszę, dlaczego. Czytaj też: Skarby Donbasu. Czego Putin tutaj szuka? Może się przeliczyć Nieskuteczni najlepsi rosyjscy żołnierze Wojska powietrzno-desantowe to duma Rosji. Służą w nich najlepsi żołnierze i oficerowie. Ich znakiem są „desantowe” koszulki w biało-niebieskie pasy (spadochroniarze wyglądają, jakby założyli mundur na piżamę) oraz niebieskie berety. Na całym świecie wojska powietrzno-desantowe noszą bordowe berety – tak jest w USA, Wielkiej Brytanii, Francji, Holandii, Niemczech, Polsce, nawet w Indiach. Ale Rosjanie mają niebieskie, ich wojska są bowiem niezwykłe. Najliczniejsze i najsilniejsze. Stop, zagalopowałem się. Najliczniejsze – jak najbardziej, ale czy najsilniejsze? Amerykanie, jak wspomniałem, mają dwie dywizje powietrzno-desantowe, Polska skromnie: 25. Brygadę Kawalerii Powietrznej (desanty śmigłowcowe) i 6. Pomorską Brygadę Powietrzno-Desantową (desanty spadochronowe, reagowanie kryzysowe). Rosja ma aż cztery, oczywiście wszystkie gwardyjskie: 7. bez imienia, 76. Czernihowską, 98. Swirską i 106. Tulską. I jeszcze trzy brygady powietrzno-szturmowe, też gwardyjskie, bo całe WDW jest gwardyjskie, czyli elitarne: 11., 31. i 83. Tworzą samodzielny rodzaj wojsk i liczą ponad 60 tys. ludzi. Dla oficerów to najlepsza trampolina do kariery, dla żołnierzy – lukratywne dodatki. I to właśnie powoduje, że trafiają tu chyba nie najlepsi, ale ci, co trzeba. Takie rosyjskie wojskowe tłuste koty i kocięta. Efektem jest to, że w historii ZSRR i Rosji nie udała się żadna operacja powietrzno-desantowa. A było ich w sumie kilka. Dwie najsłynniejsze w II wojnie światowej to operacja „Wiaziemska” w styczniu i lutym 1942 r., mająca na celu wsparcie pierwszego uderzenia na Rżew i Syczewkę. Kompletnie wtedy wytracono 4. Korpus Powietrzno-Desantowy z jego czterema brygadami, a nie osiągnięto żadnego większego efektu. Dziś Rosjanie piszą o tej operacji w kategoriach martyrologii, a nie wojskowego zwycięstwa. Druga była operacja „Dnieprzańska” we wrześniu 1943 r. Rosjanie już wygrywali, ale znów im nie wyszło. A chodziło o prostą sprawę – wysadzenie desantu zaraz na zachodnim brzegu Dniepru, na południe od Kijowa, by łatwiej tę rzekę sforsować. Tyle że z trzech wyznaczonych do desantowania brygad wysadzono dwie, rozsiewając je po całej okolicy. Rozpoznanie było jak zwykle świetne – zrzucono ich głównie pod nos niemieckiej 19. Dywizji Pancernej, która akurat tędy maszerowała i nadziała się na lekko uzbrojonych spadochroniarzy. Niemcy mieli używanie… W dodatku kolejne fale samolotów zrzucały zaopatrzenie dla spadochroniarzy w jeszcze inne miejsce, zasilając wojska wroga. W końcu przerwano loty, co ocaliło większość 5. Brygady pozostawionej na własnych lotniskach. Akcję przerwano, bo... skończyło się paliwo do samolotów. Nie dowieźli. Desant pod lufy plutonu egzekucyjnego Pod Hostomelem Rosjanie odwalili niemal dokładnie to samo. Zamiast wysadzić desant śmigłowcowy na obrzeżach lotniska lub wręcz poza nim, szturmując go z ziemi, wepchnęli się nad samą otwartą przestrzeń olbrzymiego lotniska fabrycznego firmy Antonow. W rezultacie stracili kilka śmigłowców, a spadochroniarze, którzy wyskoczyli z nich na drogi kołowania i płyty postojowe, natychmiast znaleźli się pod ogniem ukraińskich żołnierzy ukrytych pośród budynków i na umocnionych pozycjach pomiędzy nimi. Obok są wielkie zakłady lotnicze, a tu znów mnóstwo budynków... Dzielni desantowcy znaleźli się w takiej sytuacji co niegdyś Kanadyjczycy z 3. Dywizji Piechoty, którzy na początku lipca 1944 r. musieli w Normandii zdobyć lotnisko Carpiquet pod Caen. Było to heroiczne czołganie się w poprzek płaskiego pola wzlotów pod ogniem wojsk Waffen SS. Bitwa przeszła do historii jako kanadyjskie Monte Cassino. Tymczasem rosyjscy dowódcy zafundowali swoim dzielnym WDW taki Carpiquet XXI w., pakując ich na płaski teren, drogi kołowania i płyty postojowe, niemal wprost pod lufy plutonu egzekucyjnego. Dobrze, że nie wyrzucono ich wprost na pasie startowym na tym silnie bronionym lotnisku. W ten sposób stracili połowę 31. Brygady Powietrzno-Desantowej Gwardii. Kiedy lotnisko w końcu zdobyli, stało się więzieniem dla rosyjskich desantowców, którzy błagali wojska 35. armii o jak najszybsze uwolnienie ich z pułapki. Pomoc nadeszła po dwóch dniach i o szybkim zdobyciu Kijowa nie było już mowy. Bryc: Wywózki z Ukrainy aż pod chińską granicę. To stara metoda Rosji Dominika Kaszuba: Utwór "Ta ostatnia niedziela" i ostatnia scena z filmu "Chrzest" sprawiły, że przyszedł mi na myśl jeden z filmów Andrzeja Wajdy. Czy chciałeś nakręcić współczesny "Popiół i diament"? Marcin Wrona: A! (śmiech) Nie, nie myślałem o tym. Ale przy moim poprzednim filmie, "Moja krew", gdy go pokazałem Andrzejowi Wajdzie powiedział, że takie powinno być zakończenie. Żeby bohater wylądował na jakimś śmietniku, pozostałym po Stadionie Dziesięciolecia. Tym razem w ogóle nie miałem takiego skojarzenia. Skojarzenie pojawiło mi się natomiast z innym filmem, ze "Spaleni słońcem" [Nikity Michałkowa]. Uświadomiłem sobie, że tam też jest bohater, który ucieka od własnej przeszłości do raju, który sobie stworzył. Ta przeszłość jakby się o niego upomina, w sposób nieunikniony zabiera mu też to, co kocha. Natomiast scena, o której mówisz, bardziej chodziło mi o odniesienie do mitu Kaina i Abla. No i jest to też scena, która zamyka, spina klamrą początek. Znów pojawia się woda, element związany z rytuałem. Scena stanowi również rodzaj pożegnania i zastępowania, wchodzenia w rolę. Chrzest nabiera tutaj wieloznaczności, ponieważ Janek przekształca się w zupełnie nowego człowieka. I czy jest to przekształcenie się w dobrego, czy w złego, chciałem, żeby widzowie sami to dostrzegli. Jedna i druga opcja są równie umotywowane i w zależności, kto jest jakim człowiekiem, tak to odbierze. Na tym zależało mi najbardziej. Kadr z filmu "Chrzest" W czasie przygotowań do realizacji filmu rozmawiałeś z więźniami. Czy oni pragną po wyjściu na wolność stworzyć sobie podobny do filmowego raj na ziemi? Diagnoza jest tu pesymistyczna. Gdy z nimi rozmawiałem, każdy mówił, że chce wyjść, natomiast więzienie jednak strasznie deprawuje i recydywa trafia tam na podatny grunt. Ci którzy wyszli, wracają przecież do więzienia. Są oczywiście tacy, którzy podejmują próby ucieczki od tego losu. Rozmawiałem z kilkoma, zwłaszcza z Igorem (który wziął scenariusz i go przerobił po swojemu, i dużo rzeczy z tego wykorzystałem w filmie). Teraz siedzi już trzeci raz, za zabójstwo. Igor rozpoczął pracę w podobnej firmie, jaką pokazuję w filmie. Kiedy właściciel zorientował się, że Igor miał epizody kryminalne, zaczął traktować go jak człowieka niższej kategorii i oszukiwać na pieniądze. Gdy lądujesz w więzieniu, to jest jednak równia pochyła. Ścierasz się ze złem, które działa destrukcyjnie na człowieka. No i jest też sumienie, które obciąża, nie daje spokoju. Tak jak u Janka, gdy zobaczył tortury. Wszyscy, z którymi rozmawiałem mówili, że mieli lub widzieli dokładnie takie reakcje. Opowiadali w jaki sposób odreagowują, że to się wiąże z próbą zachowania resztek człowieczeństwa. Ale nie ma drogi powrotnej i dlatego film spełni być może taką funkcję, że ktoś się zastanowi nad swoim życiowym wyborem. "Chrzest": oglądaj materiały wideo! Wspomniałeś o scenie tortur. Co myślisz o wpływie przemocy ukazanej w filmach na wzrost zachowań agresywnych w realnym życiu? Ważne jest, jaka intencja przyświeca reżyserowi, który tę przemoc pokazuje. Oczywiście zło jest bardzo filmowe. Polański całe życie eksploruje temat przemocy. Ważne, co z tego wynika. Czemu to służy. Jeżeli film zwiera tak zwaną "złą energię", czyli za intencjami reżysera stoi tylko to, że lubi on pokazywać zło, jestem przeciwny. Natomiast jeśli ukazujemy przemoc jako efekt złego wyboru człowieka i ukazujemy historię, która się wydarzyła, to może zadziałać jak hamulec. Wtedy oczywiście jestem za tym. Myślę też, że ważna jest forma. Przemocy jest teraz wszędzie strasznie dużo. Ludzie pozbywają się telewizorów, dlatego że włączamy telewizję i tu ktoś spadł, tam ktoś strzelał. Myślę, że nasze, twórców zadanie polega na tym, by nie kopiować tego, co jest w telewizji, tylko wydobywać znaczenie psychologiczne, ukazywać w jaki sposób ta przemoc oddziałuje na człowieka. Są takie filmy, które generalnie wstrzeliwują się w moment, stanowią komentarz do medialności przemocy w świecie. Film "Urodzeni mordercy" [Olivera Stone’a] pokazuje bohaterów, których bardzo lubimy, ale są mordercami. Generalnie oznacza to, że mordercy są teraz wszędzie w mediach, stają się popularni, są gwiazdami, a to jakaś bzdura. Jest taki drugi film, Michaela Haneke "Funny Games", który też dotyczy przemocy i w krzywym zwierciadłem pokazuje, w jaki sposób media lansują przemoc. Wydaje mi się, że takie filmy, właściwie odebrane, są odpowiednim komentarzem do tego, co się dzieje na świecie w kontekście przemocy. Jesteś też filmoznawcą, czy to nie przeszkadza Ci w pracy filmowca? Przeszkadza mi (śmiech). Ta rozmowa odnosi się też do mojej wiedzy filmoznawczej. Kino generalnie opowiada historie. W filmie trzeba się poddać tej historii. Oczywiście pracując nad scenariuszem, uruchamiam różnego rodzaju pola skojarzeniowe, ale, tak naprawdę, trzeba w pewnym momencie instynktownie wyczuć z jaką historią ma się do czynienia. Jeżeli to się uruchomi, wówczas zapomina się, że jest się filmoznawcą. Gdyby cały czas myśleć o tym, że taki film to już zrobił ktoś w Ameryce, a tutaj jakiś krytyk pewnie napisze to, a temu coś się nie spodoba... Nie wolno o tym myśleć! Foto: Onet Tomasz Schuchardt w filmie "Chrzest" No właśnie! Wiesz przecież, w jaki sposób pisze się recenzje i teksty krytyczne. Czy dzięki temu zachowujesz większy dystans do tekstów na temat własnej pracy niż reżyserzy, którzy nie mają takiego przygotowania? Tak, jestem względem niektórych osób lepiej wyedukowany. Wydałem nawet książkę, zbiór esejów. Generalnie odnoszę wrażenie, że gdy po studiach filmoznawczych poszedłem do szkoły filmowej, zobaczyłem, że język filmowy jest zupełnie czymś innym. Chodzi mi o to, że krytycy nie potrafią właściwie odczytać języka, który jest użyty w danym filmie. To wynika z różnych rzeczy. Najczęstszym błędem w patrzeniu na kino jest odczytywanie go poprzez własny pryzmat. To, co mówiłem też o robieniu filmów - należy wyczuć, z jakim filmem ma się do czynienia i podążać za nim. I patrzeć na każdy z osobna. Ktoś jest zwolennikiem np. psychoanalizy, ktoś inny zwolennikiem behawioryzmu, ktoś - kognitywizmu, inny - postmodernizmu i wszędzie widzi kody postmodernistyczne. Czasem napotka opór, bo jeżeli będzie patrzeć na współczesną twórczość Tarantino postmodernistycznie, to straci przyjemność oglądania filmu, który jest po prostu śmieszny. Poza tym, jeżeli ktoś taki nie dostrzeże kodów postmodernistycznych w nowym tytule i uważa, że to jest złe, to dla mnie absurd! Zwykłe przylepianie się do teorii. Ktoś inny jest pacyfistą i dlatego nie pójdzie na film wojenny. Ja tego nie kupuję. Przecież są pacyfistyczne filmy wojenne. Dlatego mam do tego dystans. Ale gdy ktoś napisze o mojej pracy coś złego, to oczywiście czytam i myślę o tym. Nie można zamykać się w klatce własnego wrażenia o sobie samym. A w czasie rozmowy z dziennikarzami też wiele zyskuję, bo zadaję sobie potem pytania i szukam na nie odpowiedzi. Dobrze, że te rozmowy są i po to są też filmy, żeby o nich rozmawiać. Natomiast studia filmoznawcze dały mi rodzaj dystansu. A dlaczego tym razem nie brałeś udziału w procesie pisania scenariusza? Dlatego, że w czasie gdy powstawał, pracowałem nad swoim pierwszym filmem (śmiech). Natomiast mój udział reżyserski był duży, wiele rzeczy w scenariuszu zmieniłem, choć podobał mi się od początku. Po przeczytaniu go odniosłem wrażenie, że mam do czynienia z historią, która jest oparta gatunkowo. Odebrałem go też jako historię umieszczoną w świecie, ale z ogromnym przesłaniem, tematem poświęcenia i ofiary. To moje wrażenie i z tego mojego wrażenia chciałem zrobić film. Wprowadziłem np. motyw siedmiu dni. Początek i koniec też zostały zmienione pod wpływem rozmów i dokumentalnego charakteru przygotowań. Nie robię filmów dokumentalnych, ale pracuję jak dokumentalista w czasie przygotowań. Zderzam rzeczywistość aktorów z prawdziwymi postaciami, które przeżyły podobne historie. Czuję się więc udziałowcem tej całej historii, a to, że akurat nie brałem udziału w samym procesie pisania, nie ma żadnego znaczenia, bo i tak reżyser nadaje ostateczny kształt. Jednym z autorów scenariusza jest natomiast Grażyna Trela, z którą pracowałeś również przy "Mojej krwi", a wcześniej w Teatrze TV. Jak doszło do waszego spotkania? Z Grażyną spotkałem się już w szkole w Katowicach. Była wolnym słuchaczem, chyba na roku wyżej. Zrobiłem na studiach film "Człowiek magnes", który bardzo się jej spodobał. Zaczęliśmy rozmawiać o wspólnym projekcie. I napisaliśmy tekst sztuki teatralnej, która została potem zrobiona dla Teatru TV. Pracowaliśmy razem jeszcze dwukrotnie. Grażyna jest bardzo konkretna. Zwarta. Z dużym nerwem. Poza tym zależało mi na elemencie kobiecości, żeby ktoś patrzył na moje historie z perspektywy drugiej płci. Nie chciałem, by film był zbyt hermetyczny. Ponadto Grażyna jest wielką aktorką, w latach 90. była gwiazdą i ma dobre wyczucie dialogu. Często odgrywała mi fragmenty scen, co bardzo pomagało mi zrozumieć, w jakim kierunku muszę podążać, jaki trop podjąć. Mieć takiego partnera na pokładzie, w swojej załodze, to jest duża przyjemność. A z jej strony duża pomoc. Foto: Onet Tomasz Schuchardt w filmie "Chrzest" Twoim stałym współpracownikiem jest też autor zdjęć Paweł Flis. Z Pawłem znamy się ze szkoły. Już na pierwszym roku zaczęliśmy razem robić ćwiczenia. On jest trochę moim przeciwieństwem. Jest takim mega spokojnym, bardzo rodzinnym facetem. Bardzo cenię ten jego rodzaj skupienia. Kiedy wchodzę na plan też lubię ciszę, spokój. Wchodzę w rodzaj, może nie medytacji, ale transu; taki rodzaj skupienia. Z Pawłem... my już praktycznie ze sobą nie rozmawiamy, tak dobrze się rozumiemy. Poza tym on jest też bardzo dobrym szwenkierem. Nie lubię operatorów, którzy kręcą swój film. Robimy film razem. Paweł wie, że jak aktor nie pociągnie, to nawet jeśli będą ładne zdjęcia czy ładne światło, to nie ma żadnego znaczenia. Wielokrotnie bywały takie sytuacje, że mówiłem "wiem, że nie skończyłeś jeszcze ustawiać światła, ale bierz kamerę i kręcimy, bo to za chwile zniknie i wtedy nawet jeśli wszystko będzie dobrze oświetlone, to już nie będzie tej sytuacji". Gdy pracuję z aktorami, żałuję czasem, że w trakcie prób nie są przebrani w kostiumy, że nie mam kamery, bo wydarzają się rzeczy, które są potem trudne do odtworzenia. Później na planie staram się więc dodawać nowy element, by stworzyć sytuację, która jest wyjątkowa, bo zdarza się właśnie teraz. Nie jest to sytuacja, w której aktorzy przychodzą jak do teatru i grają po raz sto pięćdziesiąty "Romea i Julię". To ma być dobrze przygotowane, ale jednak świeże. Tak, aby aktorzy odkrywali, przekraczali swoje możliwości. Paweł jest na to wyczulony. Opowiada o tym, a nie robi film wyłącznie z pięknymi zdjęciami. Jak się w takim razie czuje reżyser, gdy obaj jego aktorzy dostają nagrodę na festiwalu w Gdyni? W ogóle pierwszy raz w życiu widziałem taką sytuację, żeby dwaj aktorzy dostali nagrodę za główną rolę w jednym filmie. Natomiast uważam, że to bardzo fajnie, tym bardziej, że cała historia została tak zapisana w scenariuszu - jeden zastępuje drugiego. Nie wiadomo, który jest lepszy, który dojrzalszy. Choć dojrzalszy to może tak. To, co zagrali, to prawdziwa przyjaźń. Stworzyli tak mocny, tak nierozerwalny układ, że ciężko mi powiedzieć, który zagrał lepiej. Nawiązali relację i wprowadzali różnego rodzaju koloryt do scen. Jeden bez drugiego w ogóle by nie zagrał. Super, że zostali docenieni. Dla Wojtka [Zielińskiego] na pewno, ale też Tomek [Schuchardt], dla którego był to pierwszy film. Od razu wskoczył na półkę obok największych polskich aktorów. To świadczy o ich wielkim talencie, naszej wspólnej pracy i o tym, że się udało. W wywiadach wspominałeś, że "Chrzest" jest drugą częścią planowanej trylogii? Chciałbym. W "Chrzcie" jest widoczne nawiązanie do jednego z wątków w moim poprzednim filmie. Chciałbym to jeszcze raz wykorzystać. Tym bardziej, że - moje zboczenie filmoznawcze (śmiech) - to moja fascynacja możliwościami dramaturgicznymi. W tym roku obroniłem zresztą doktorat z dramaturgii. Istnieje wiele mitów, które z każdym nowym pokoleniem ludzie odkrywają na nowo. To by było ciekawe: nie szukać nowej historii, tylko wykorzystując dany motyw, zrobić z tego zupełnie inny film. To mnie pociąga. Chciałbym, żeby bohaterką była kobieta. I nie dlatego, że ktoś mi zarzuca, że robię takie męskie kino, zrobiłem przecież dwa spektakle Teatru TV z kobiecymi bohaterkami, tylko wydaje mi się, że to bardzo fajna sprawa. Foto: Onet Tomasz Schuchardt w filmie "Chrzest" W takim razie o kim będzie trzecia opowieść, jeśli "Moja krew" była historią Pięknej i Bestii, a "Chrzest" - Kaina i Abla? Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem, aż tak głęboko, natomiast myślę, że to będzie raczej film o dwóch kobietach, które żyją w jednej osobie. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Ale broń Boże nie będzie to o schizofrenii! (Śmiech) Znajdzie się w nim miejsce dla Roberta De Niro, który kilka lat temu, w czasie waszego spotkanie na Tribeca Film Festival powiedział ci, że mógłby rozważyć propozycję zagrania w filmie młodego, polskiego reżysera? No to jest takie marzenie, ale samo zatrudnienie Roberta, dlatego że jest Robertem De Niro, nie jest najważniejsze. Ważne jest, żeby miał rolę, która będzie do niego pasować. Ale też taką rolę, z którą zmierzyłby się po raz pierwszy, choć on tyle już zagrał. Odkrywanie nowych rzeczy, nowych wizerunków aktora jest tym, co mnie ciekawi. Sprawdziło się to w przypadku Adama Woronowicza, "Popiełuszki", który zagrał bandytę. Dziękuję za rozmowę. Rozmowa odbyła się w krakowskim Kinie Pod Baranami

ostatni którzy wyszli z raju